Relacja ze Zlotu

 

SOBÓTKA  czyli XV OZNI

 

Ja zwykle wiosną bywa, przyszła nam ochota,

żeby odbyć naszego kolejnego zlota.

Trafić nie było trudno, choć człek się natęża

(bo wzrok już przecie nie ten), lecz widzi – jest Ślęża!

Jeszcze tylko na miejscu pętelka malutka

i Dom Pielgrzyma wreszcie. Miejscowość – Sobótka.

 

Towarzystwo siedziało przy smalcu i piwie,

witając się serdecznie, całując uczciwie.

Potem w wyniku rundki wyszło, że chłopaki

to są przeważnie Krzyśki. Staż zlotowy jaki?

Od zera do czternaście. Jeszcze tajemnica:

dlaczego wszyscy w kółko mówią do prysznica???

Liczba Młotków tu wyższa niż średnia krajowa,

Świeżynek coś malutko, mało która nowa.

Już się nam nowalijka coraz rzadziej trafia,

ale co tu poradzić? Trudno – demografia

robi nam spustoszenie i szkoły wymiata,

więc i zlot nam się kurczy, jak cała oświata.

Jola z Waldkiem przywieźli swój tort ogromniasty

i smaczny nieprzeciętnie, bo zlot już piętnasty!

Pośród śmiechów, uścisków, zlotowego grania,

przewinęły się Ewy tabletki do ssania,

ciasto Sylwii, co idzie w przeróżne organy,

gazeta z gadżetami i kulki (o rany!).

Nawiasem - temat kulek i innych różności,

co poruszony został w przypływie szczerości,

umknął mi był z powodu absencji chwilowej.

Ale krąży pogłoska - porady fachowej

udzielały na zlocie: Aza oraz Rzewa.

Niektórych do tej pory rumieniec oblewa!

Ciekawe – bo część męska od razu kumała

a żeńska – zaraz w necie naprędce szukała ;-)

Były jeszcze kaktusy, co płyną do Gdyni,

a każdy moc ma taką, że wręcz cuda czyni!

No bo jak się wypije z onego miksturę,

to się zyskuje ponoć wręcz boską figurę.

Sprawdzono na zwierzątkach i na naszej Azie,

no to my tu robimy zapisy na razie.

Ojciec z Matką niszowe kawałki śpiewali,

najpierw Azie dokładnie jej sprzęt rozkładali

i prowadzili z sobą długie negocjacje:

to nie tak, to nie będzie - każdy chciał mieć rację,

doprowadzając wszystkich do lekkiej rozpaczy:

„chwyty grube czy cienkie?” (cokolwiek to znaczy!)

 

W piątek, miast odpoczywać, śpiewać, biesiadować,

zachciało się niektórym Wrocław penetrować.

Matka nasza, jak zwykle pełna animuszu,

rządziła autokarem w swoim kapeluszu.

A jak wreszcie rzuciła Świeżynkom zadania,

To cud, że nie uciekli- wyrazy uznania!

A Wrocław nas powitał staniem na czerwonym,

zwiedziliśmy też kampus, co jest przeznaczonym

na nasz wrześniowy kongres. Tereska przejęta

została tam we wnętrzu na amen zamknięta.

Ja rozumiem, że trzeba wcześnie rezerwować,

ale żeby do września lokal okupować??!!

My z Danusią byłyśmy kolejki ciekawe:

w dwie minuty przez Odrę – miałyśmy zabawę!

Wrocław bez krasnoludków – to wszak niemożliwe!

Chowają się po kątach malutkie, jak żywe.

No to żeśmy szukali w tym mieście prześlicznym,

żeby się potem zaszyć aż w Spiżu piwnicznym,

ciesząc się chłodnym wnętrzem, smalcem, pierogami,

pszeniczne piwo sącząc całymi kuflami.

Wieczorem było kino, sprawa wspomnieniowa –

film z Sandomierza cieszy nas ciągle od nowa,

tym bardziej, że czekanie bardzo długo trwało,

bo coś ciągle w kabelkach mocno szwankowało.

Atrybutem wieczoru znów były kocysie,

cieplutkie i przytulne, bardzo przydały się.

A szczególnie Markowi się zdały ponętne –

kocysiem otulały go kolejne chętne.

 

W sobotę słonko grzało trochę intensywniej.

Część grupy się zebrała, by nieco aktywniej

spędzić tę parę godzin. Więc każdy się spręża:

ósma rano, gotowość i kierunek – Ślęża.

Okazała się dalej niż nam się zdawało:

zanim się nawrócilim, pięć godzin to trwało.

Na szczęście trasa w cieniu, bo w takim upale

ciężko było nam wytrwać, ale szliśmy stale,

a piękne przyrodnicze w krąg okoliczności

dodawały otuchy, sił i witalności.

Gaba miała tej krzepy mnóstwo – co tu gadać,

dała radę starożytnego misia podosiadać

na samym szczycie Ślęży. Ale się martwiła,

żeby tylko sandałów swych nie wyprzedziła,

bo boso by się trudno schodziło z tej góry.

Turystów uczyliśmy też pewnej kultury

mówienia sobie ładnie „dzień dobry” na szlaku.

Spotkaliśmy też naszych następnych biedaków,

co szli dopiero w górę, bo dłużej pospali.

Ale sprytni! Wracając już nas doganiali!

Po powrocie do bazy stwierdziłam zdumiona,

że grupa pod namiotem jest bardziej zmęczona,

niż my, co w nogach mamy taką długą trasę.

Czym oni się trudzili? Pomysłów mam masę…

W każdym razie by przetrwać trudy zlotowania,

ulgę sobie robili poprzez spryskiwania.

Nowalijki w podgrupie czyniły starania,

by wykonać zlecone przez Matkę zadania.

Przebrawszy się w wykwintne połyskliwe szaty

wzbudziły nasz szacunek. Lecz poczucie straty

Gospodarze musieli mieć nasi przemili,

bo przecież okna z zasłon im ogołocili!

Potem wyleźli Ojciec z Matką - cali w bieli,

no i z głowami w krzakach - nic więc nie widzieli.

Dogadać się nie mogli, jak to w związkach bywa,

no więc decyzja była szybka i życzliwa:

Przyjmujemy! Tym bardziej, że legenda nowa

przygniotła Ojca jako zbyt awangardowa

nad wszystko z powodu przesadnej długości.

I już po chrzcie - ku wielkiej uciesze ludzkości.

Potem ich jeszcze Rzewa ścignęła Azorem,

był pojedynek muzyczny znaczony kolorem,

imionami i nie wiem, czym jeszcze śpiewany.

Zespół A był najlepszy i niepokonany!

Następnie (jak się wreszcie styknęły kabelki),

Oglądaliśmy zdjęcia i śmiech znów był wielki.

 

No i przyszła niedziela. Po szybkim śniadaniu,

uściskach oraz serdecznym wspólnym pożegnaniu,

no i zlotowym zdjęciu, ruszyliśmy w drogę,

ażeby przed korkami zdążyć i dać nogę.

Teraz się każdy z domu grzecznie już melduje

I że się nam skończyło - ogromnie żałuje.

 

Trzymając dziś szczególnie za Konkursowiczki,

caluśki Zlot pozdrawiam ze swojej Wieliczki :)

 

Małgosia Wojnarowska